„Rosnąca liczba ludzi na Ziemi będzie potrzebować nowych produktów i usług a do ich wytworzenia surowców i użytecznej pracy, której źródłem nie jest technologia tylko energia. Dziś pilnie potrzebujemy kolejnego przełomu technologicznego, na miarę internetu. Jeśli nie, trzeba znowu samemu wziąć się do prac, o jakich dawno już zapomnieliśmy” – pisze autor artykułu Sławomir Benedyk. ( Słowo o autorze poniżej) .
Oto przedruk całego, niezwykle interesującego artykułu:
29 grudnia 2020
Pierwsze dekady Wielkiego Przyspieszenia, zwane wspaniałym trzydziestoleciem, cieszyły głównie mieszkańców Zachodu oraz Japonii, wiek XXI należy już do krajów rozwijających się, które zaczęły gonić liderów i kupować masowo samochody, lodówki, klimatyzatory. Niestety, podobna dynamika charakteryzuje negatywne skutki tego Wielkiego Przyspieszenia: najważniejsze to wzrost emisji gazów cieplarnianych i malejąca bioróżnorodność zwana szóstym wielkim wymieraniem gatunków.
Budowanie i niszczenie
Dwa przyspieszające nurty budowy i zniszczenia są z sobą w coraz większym konflikcie. Uczeni już w latach 70. XX w. ostrzegali, że na skończonej planecie niemożliwy jest wzrost bez końca. Czyżby ludzkość docierała właśnie do bariery rozwoju, a pandemia Covid-19 była ostatnim ostrzeżeniem? Konieczność zmiany została uznana już dawno, a najbardziej tego spektakularnym wyrazem jest porozumienie paryskie w sprawie klimatu przyjęte 12 grudnia 2015 r. podczas Szczytu Klimatycznego ONZ COP21. Połączyło ono 196 państw-stron Ramowej Konwencji w sprawie Zmian Klimatycznych, które zadeklarowały walkę z globalnym ociepleniem.
Papier zniesie wszystko, komentowali krytycy, zwracając uwagę, że porozumienie jest w istocie bezzębne, bo polega na dobrowolnych deklaracjach redukcji emisji. I jeśli podsumować te deklaracje, to ich realizacja w żaden sposób nie przybliży stanu atmosfery, jaki naukowcy uznają za bezpieczny. Twierdzą oni, co zresztą zapisano w porozumieniu paryskim, że najlepiej, gdyby udało się zatrzymać wzrost temperatury atmosfery na poziomie 1,5 st. C w stosunku do epoki przedprzemysłowej. To oznacza, że redukcje emisji gazów cieplarnianych w 2030 r. powinny być o 32 gigatony dwutlenku węgla większe, niż wynika z aktualnych deklaracji, gdyż w 2019 r. emisje osiągnęły poziom 59,1 gigaton ekwiwalentu CO2.
Na dodatek z porozumienia wycofały się Stany Zjednoczone, po Chinach największy „producent” gazów cieplarnianych. I niewielka pociecha, że USA najprawdopodobniej wrócą do klimatycznej gry za sprawą nowego prezydenta Joe Bidena, bo czas ucieka. Co prawda pozycję lidera pozytywnych zmian próbuje utrzymać Unia Europejska, która na ostatnim szczycie przyjęła bardziej ambitne cele redukcji, podwyższając je z 40 do 55 proc. w stosunku do 1990 r., co ma być jednym z elementów realizacji Europejskiego Zielonego Ładu. Tylko że Unia Europejska to zaledwie 9,1 proc. emisji globalnych, więc skutek jej wysiłków, choć cieszy, jest stosunkowo mało istotny.
Zielone przyspieszenie
Prosta arytmetyka podpowiada więc, że nie jest dobrze i przyjdzie zapłacić słony rachunek za Wielkie Przyspieszenie. Chyba że na ratunek przyjdzie… wielkie przyspieszenie. Wbrew narzekaniom na miękki charakter porozumienia paryskiego przyniosło ono bardzo konkretny efekt. Stało się wyrazem globalnego uznania, że zmiany klimatyczne to nie „ekolewacka” opowieść, której celem jest zaprowadzenie światowego rządu. To rzeczywistość, z którą trzeba się zmierzyć w sposób systemowy. Po pięciu latach widać, że zmiana postępuje i nabiera przyspieszenia. Jeszcze w 2015 r. odnawialne źródła energii nie były konkurencyjne wobec tradycyjnych technologii. Dziś są w stanie zastąpić w korzystny kosztowo sposób 25 proc. źródeł emisji, w 2030 r. – aż 70 proc. W chwili podpisywania porozumienia progności wieszczyli, że spadek kosztów wytwarzania energii przez OZE będzie trwał o 30 lat dłużej.
Podobnie eksperci rynku samochodowego szacowali, że w 2050 r. ciągle 60 proc. nowych pojazdów będzie napędzanych silnikami spalinowymi. Dzisiejsze prognozy wskazują, że już w 2030 r. ponad połowa nowych aut będzie miała silniki elektryczne, a w 2024 r. mają one stać się konkurencyjne wobec samochodów tradycyjnych.
Autorzy raportu „The Paris Effect. How the global agreement is reshaping the global economy” (Efekt Paryża. Jak globalne porozumienie przekształca światową gospodarkę) wymieniają wiele innych przykładów przyspieszania zielonej zmiany w sposób, jaki jeszcze pięć lat temu wydawał się niewyobrażalny. Po prostu efekt zaczęło przynosić współoddziaływanie różnych czynników. Rozwijane przez dekady technologie wytwarzania i magazynowania energii dojrzały na tyle, by stać się konkurencyjną opcją wobec technologii tradycyjnych. Inwestorzy, widząc, że równowaga przesuwa się w stronę nowego, chętniej lokują pieniądze w innowacje niż w rozwiązania schyłkowe. Zachęcają ich do tego politycy działaniami regulacyjnymi. W końcu zmienia się świadomość obywateli i konsumentów, którzy swoimi wyborami coraz chętniej popierają zielony zwrot. Powstaje pozytywne sprzężenie zwrotne i w efekcie przyspieszenie zmiany.
Czy jednak zielone przyspieszenie zdoła zniwelować negatywne konsekwencje Wielkiego Przyspieszenia? Czy ludzkość dalej będzie mogła się rozwijać w dotychczasowym tempie, zmniejszając zagrożenie dla środowiska w wystarczającym stopniu, by uniknąć ekologicznej katastrofy? Czy wystarczy pożegnać się z paliwami kopalnymi i uzyskać do 2050 r. neutralność klimatyczną w wymiarze globalnym, by dalej cieszyć się wzrostem gospodarczym i jego owocami? Czy droga do lepszej przyszłości wiedzie przez czwartą rewolucję przemysłową, polegającą na pełnym wykorzystaniu technologii informacyjnych, automatyzacji i sztucznej inteligencji?
Czterej jeźdźcy kapitalizmu
Nie brakuje opracowań przedstawiających możliwość utrzymania wzrostu gospodarczego i pogodzenia go z wymogami ochrony środowiska. W wizjach tych kluczem do przyszłości jest postęp techniczny, który ma rozwiązywać wcześniejsze problemy. Najważniejszy to powiązanie wzrostu gospodarczego ze wzrostem zużycia energii i surowców materialnych. Nowa, oparta na wiedzy i informacji gospodarka ma się rozwijać głównie w oparciu o czynniki niematerialne, cyfrowe dane mają być surowcem XXI w. i tym, czym była ropa naftowa dla XX stulecia. Zmiana przecież już się dzieje, udział rolnictwa w globalnym dochodzie spadł poniżej 4 proc., udział przemysłu wytwórczego to zaledwie 16 proc., resztę stanowią usługi o coraz mniej materialnym charakterze.
Dematerializacja gospodarki wydaje się więc nieunikniona, dlatego książka Andrew McAfee „More from Less” (Więcej z mniej) stała się w 2019 r. bestsellerem. Autor, badacz gospodarki cyfrowej w Massachusetts Institute of Technology, przekonuje, że Stany Zjednoczone już przekroczyły próg maksymalnego uzależnienia od surowców materialnych, a ich bogactwo rośnie bez wzrostu zużycia energii oraz materiałów, takich jak stal lub cement. Amerykański fenomen ma być dowodem na słuszność argumentów tych ekonomistów, którzy twierdzą, że jakości środowiska najlepiej służy zamożność i poziom zaawansowania gospodarki, bo pozwala na zastąpienie „brudnych” przemysłów wytwórczych czystszymi, niematerialnymi formami gospodarowania. McAfee konkluduje swoje opracowanie puentą, że najlepszą odpowiedzią na groźbę jeźdźców ekologicznej apokalipsy jest szarża czterech jeźdźców optymizmu: postępu technicznego, kapitalizmu, odpowiedzialności władzy publicznej i świadomości społecznej. Innymi słowy, przed nami świetlana przyszłość w krainie dobrobytu zielonego kapitalizmu.
Iluzja dematerializacji
Recenzenci zajmujący się problemem związków gospodarki ze środowiskiem i zasobami chwalili entuzjazm kolegi z MIT dla dematerializacji i jego romantyczną wiarę w kapitalizm. Niestety, z argumentami McAfee jest zasadniczy problem: nie znajdują potwierdzenia w literaturze naukowej. Owszem, można przytoczyć lokalne przykłady udanej dematerializacji, gospodarka tworzy jednak system światowy i dopiero taki globalny bilans ma sens. A ten jest jednoznaczny – wzrost zamożności na świecie odbywa się kosztem systematycznego wzrostu zużycia energii i materiałów. I nie widać powodów, dla których w przyszłości miałoby być inaczej.
Owszem, na skutek postępu technicznego będzie maleć materiałochłonność i energochłonność gospodarek, a automatyzacja spowoduje, że w przemyśle wytwórczym zmniejszy się zatrudnienie. Ciągle jednak rosnąca liczba ludzi na Ziemi będzie potrzebować nowych produktów i usług, a do ich wytworzenia surowców i użytecznej pracy, której źródłem nie jest technologia, tylko energia. Słynny architekt wizjoner Buckminster Fuller stwierdził już przed laty, że współczesny dobrobyt jest możliwy dlatego, że ludzi obsługuje rzesza „energetycznych niewolników” – to energia, z jakiej korzysta każdy z nas, przeliczona na pracę ludzką w sytuacji, gdyby nie było dostępu do takich nośników, jak ropa, gaz czy węgiel (a dziś także źródła odnawialne). W 1940 r. jeden mieszkaniec Ziemi wykorzystywał pracę 17 „energetycznych niewolników”, a metafora zaproponowana przez Fullera w brutalny sposób przypomina, że źródłem dobrobytu dla nielicznych w społeczeństwach przednowoczesnych była niewolnicza praca wielu ludzi wspomagana pracą zwierząt.
W przyszłości na pewno więc poprawiać się będzie efektywność surowcowa, nie ma jednak co liczyć na dematerializację. Historyk nauki i techniki Vaclav Smil wyliczył, że roczna produkcja smartfonów, laptopów i innych gadżetów otwierających dostęp do postmaterialnego świata cyfrowej komunikacji wymaga podobnej ilości energii jak roczna produkcja samochodów (przy uwzględnieniu czasu życia produktu i poziomu recyklingu). Problem w tym, że produkcja samochodów nie maleje, a elektroniczne gadżety tylko dokładają się do obciążenia środowiska, zamiast przyczyniać się do dematerializacji. I nic nie wskazuje, że będzie lepiej, przeciwnie. Coraz trudniej bowiem o wysokiej jakości surowce, zwłaszcza te potrzebne do obsługi współczesnej cywilizacji. Gorsza jakość złóż miedzi, pierwiastków ziem rzadkich, litu oznacza, że potrzeba coraz więcej energii na ich ekstrakcję w postaci zdatnej do wykorzystania.
Ba, nawet najbardziej pierwotna forma gospodarowania – rolnictwo – możliwa jest dziś wyłącznie dzięki pracy „energetycznych niewolników”. W Stanach Zjednoczonych na wyprodukowanie pożywienia o zawartości energetycznej jednej kalorii zużywa się 10 kalorii energii pochodzącej głównie z ropy: 14 proc. to energia zużyta na farmach w postaci pracy maszyn i nawozów; 25 proc. idzie na przetwarzanie i pakowanie; 29 proc. na przechowywanie i dystrybucję; 28 proc. zużywają konsumenci podczas zakupów i gotowania. Nawet więc żywność ekologiczna jest w dzisiejszym świecie medium służącym przekształceniu energii z surowców pierwotnych na energię w postaci jadalnej.
Złożoność i skala
Gdy już to wszystko sobie uświadomimy, pojawia się pytanie, czy przyszłość rzeczywiście będzie tak zielona i bogata, jak prognozuje McAfee? Odpowiedź zależy od tego, czy potrafimy zamienić „energetycznych niewolników” dostarczanych przez paliwa kopalne, zwłaszcza ropę naftową, na nową ich generację ukrytą w nowych, niskoemisyjnych źródłach energii. Niestety, dziś nie ma dobrej odpowiedzi. Nawet jeśli przyjąć, że uda się przyszłą gospodarkę w całości zelektryfikować, a maszyny rolnicze i ciężki transport zasilać „zielonym” wodorem, to nowe źródła, nawet jeśli sprzyjają klimatowi, mają gorsze charakterystyki użytkowe od swoich poprzedników. W uproszczeniu: mogą dostarczyć mniej „niewolników”.
Do tego wszystkiego należy dołożyć jeszcze jeden poziom skomplikowania, na który zwraca uwagę Geoffrey West zajmujący się w Santa Fe Institute badaniem systemów złożonych. Systemem takim jest układ, którego zachowania nie sposób wyjaśnić na podstawie analizy poszczególnych elementów, bo ich połączenie prowadzi do pojawienia się nowych jakościowo zjawisk. Doskonałym przykładem jest współczesna cywilizacja i jej najważniejsze osiągnięcie – miasta, gdzie wzrost złożoności idzie w ślad za wzrostem wielkości, co dalej prowadzi do zaskakujących efektów skali. I tak dwukrotny wzrost wielkości miasta powoduje, że potrzebuje ono proporcjonalnie tylko 85 proc. infrastruktury i energii na mieszkańca, by zapewnić te same funkcje jak miasto mniejsze. Jednocześnie jednak miasto większe może się pochwalić o ok. 1,15 razy większą innowacyjnością, a także podatnością na przestępczość i choroby zakaźne.
Wzrost złożoności i skali prowadzi zarówno do wzrostu efektywności, jak i do wzrostu dynamiki procesów zmian, który ma jedną cechę: nieustannie przyspiesza. Przyspieszenie to musi prowadzić do załamania systemu, o ile nie uda się uciec do przodu za sprawą przełomu technologicznego. Dotychczas udawało się dzięki połączeniu przełomów w obszarze technologii użytkowych z technologiami wytwarzania energii. Dziś pilnie potrzebujemy kolejnego przełomu, nawet jeśli jednak do niego dojdzie, trzeba mieć świadomość, że kupimy dzięki niemu mniej czasu, niż dał przełom poprzedni.
Wielkie uproszczenie
Czy jest alternatywa? Czy można wyrwać się z tego wyścigu? Owszem, jeden wariant to niekontrolowany upadek cywilizacji. Drugi, bardziej optymistyczny, to „wielkie uproszczenie”, czyli zmniejszenie cywilizacyjnej złożoności i uzależnienia od pracy „energetycznych niewolników”. Co oznacza, że trzeba będzie zrezygnować z wielu udogodnień współczesnej cywilizacji i jednocześnie samemu znowu wziąć się do prac, o jakich dawno już zapomnieliśmy. A może uratują nas czterej jeźdźcy kapitalizmu, jak prognozuje Andrew McAfee?
Art Berman, amerykański analityk rynków energii, radzi, by zamiast wypatrywać na horyzoncie kawalerii, lepiej przyglądać się temu, co tu i teraz dzieje się z ropą naftową. A jego zdaniem w drugiej połowie 2021 r. produkcja ropy w USA spadnie do jednej trzeciej, osiągając nieco ponad 5 mln baryłek dziennie. Tym samym Stany Zjednoczone przestaną być największym jej producentem na świecie i znowu staną się importerem netto. Czy i kiedy wrócą do pozycji, jaką utrzymywały przez ostatnią dekadę, nie wiadomo. Wiadomo jednak, że nawet chwilowe załamanie wywoła turbulencje w całej światowej gospodarce zmagającej się ciągle z pocovidowym kryzysem.
Jeśli prognozy Bermana sprawdzą się choćby w części, to trzecia dekada XXI w. będzie nie tylko czasem Wielkiego Przyspieszenia, ale także okresem wstrząsów, które prowadzić będą nieuchronnie do przełomu. Nie wiadomo tylko, czy znowu zdołamy na krótko uciec do przodu, czy czeka nas wielkie upraszczanie.